Niedziela, noc. Właśnie
zakończyłam...bardzo szalony czas. Od połowy grudnia pracowałam codziennie (z
jedną przerwą 23 grudnia, kiedy to urządziliśmy polsk-ghańską Wigilię). Był to
czas bardzo psychicznie i fizycznie mnie wyczerpujący. I tyle się w nim wydarzyło.
Mieliśmy w Hillburi „distaster day” czyli 1 stycznia, kiedy wszystko co mogło
pójść źle poszło źle. Chleb był twardy, opóźnienia na kuchni dwugodzinne,
pizzamen sabotujący nasze starania i wiele innych małych problemów. Mieliśmy w
Hillburi Christams Party dla 150 osób, gdzie ich organizatorka była bardzo
zestresowana, bo mieli też przyjść „the whites” (czyli jakieś wysokie
kierownictwo) i od rana świrowała i nic jej się nie podobało. Mieliśmy wesele
na 150 osób, gdzie jedna z naszych pokojówek spaliła żelazkiem sukienkę panny
młodej na cywilny. I wiele innych niespodzianek. I ten okropny 31 grudnia, który
mnie tak bardzo kopnął. Pamiętam 30 grudnia, wieczór. Jak zawsze miałam jechać
z Eddym (naszym księgowym) do domu (mieszkał niedaleko mnie, więc go zawsze
podwoziłam), ale musiałam dłużej zostać i on powiedział, że jedzie już w takim
razie do domu. I rano, wchodząc do Hillburi widzę Michaela z czerwonymi oczami
i się go pytam czy znowu chory jest (tydzień wcześniej zamontował sobie klimę w
aucie i cały czas chodził zasmakrany) a on mi: „Eddy nie żyje”. Pierwsza myśl:
jakaś głupia ghańska tradycja robienia okrutnych żartów ostatni dzień w roku.
Ale niestety to nie tradycja. Młody facet, 44 lata, dwójka małych dzieci w domu
(przez cały grudzień mówił, że jak tylko się skończy christams obiecał im kupić
rowerki, i był taki tym zachwycony i mówił, że już widział takie ładne i już ma
wybrane)... i nie zdążył. Wybierał się do pracy, zabolało go w klatce
piersiowej. Do szpitala dowieźli go już martwego. I choć znałam go tylko kilka miesięcy to, bo
w sumie emocjonalną jestem osobą, kilka chwil przepłakałam. Zresztą Michael
też, z tym, że oni się znali lat 10. I Michaela to tak uderzyło, że za dwa dni
był u lekarza na „przeglądzie” bo w sumie jest tylko kilka lat młodysz od
Eddiego.
Święta generalnie do dupy były. 23 grudnia
urządziliśmy u nas w domu polsko-ghańską Wigilię. Były pierogi, barszcz (sama
ukisiłam buraki!!), był ryż z kurczakiem. Było fajnie. Przetestowaliśmy
mieszkanko na „imprezy”. Następny spęd 12 kwietnia, jak Mała będzie miała
urodzinki.
W New Horizon Special School nie wiem jak
wygląda moja przyszłość. W końcu dostałam prawo wykonywania zawodu psychologa w
Ghanie, ale przez rok jestem na „okresie próbnym” bądź „stażu”. Zwał jak zwał,
najgorsze to to, że nie mogę otworzyć prywatnej praktyki, a miałam to w swoich
planach. Dopiero po roku dostanę „pełną licencję” a wtedy hulaj dusza, piekła
nie ma. No i jutro jadę do szkoły dowiedzieć się, czy dalej są zainteresowani
współpracą. I na nowo muszę z nimi negocjować warunki pracy. A jak nie oni,
muszę szukać innego miejsca na „staż”.
Klara. Mały urwis. Jesteśmy na etapie
książeczek teraz. Oglądamy, naśladujemy odgłosy zwierząt, opowiadamy co na
obrazku (ja), udajemy, że czytamy (Klara). Mała ma już oczywiście swoje zdanie
na temat tego co chce ubrać, co chce zjeść i gdzie chce iść. W sumie jest
rozpuszczona. Ale jest przeukochana. Jak tak tup-tupie po domu, jak na rowerku
jeździ, jak tańczy. Ok. 13 kg żywej miłości, a najlepsze, że cały czas rośnie.
W sobotę przyjeżdżają do nas ciotki. Już
nie potrafię się doczekać.
A na sam koniec okazało się, że kochany
Peter Crouch, małe rozpuszcze z Boys Homu, jest w jakiś domu-ośrodku 10 minut na
piechotę od naszego domku. Jutro idziemy go odwiedzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz