Robi się cieplutko u nas. Dzisiaj o 16:00
na werandzie (w cieniu) było 32st. W końcu się człowiek może trochę ogrzać w
słoneczku, bo w ostatnie trzy miesiące trochę wymarzłam. I zaczyna się sezon...
powinnam powiedzieć wiatraków, ale chyba bardziej po mojemu fanów. Jako, że na
klimę nas w domu nie stać (jeszcze) w centralnym miejscu na suficie zamiast
lampy jest wiatrak, który oczywiście skrecąc się przynosząc trochę orzeźwienia.
Przez ostatnie trzy miesiące był unieruchomiomy, ale już teraz zaczyna się
kręcić. Pogoda basenowa wróciła!! Jeszcze co prawda przyjdą deszcze na
przełomie października/listopada, ale będą już coraz częściej ciepłe dni, czy
tam gorące.
Z gorąca do gorąca. Mamy trzecią Klarową
malarię. Mamy... bo oczywiście jak dziecko chore cały dom chory. Mama się
martwi, tata wciska jedzenie (a nie, to to normalnie), to... tata robi zimnie
okłady, mama wciska tabletki tam gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, tata
wciska jedzenie i robi zimne okłady, znowu. Dzisiaj po południu tak z nia
leżałam, ona na mnie, i najwspanialsze było to, że mogłam z nia być, że nie
musiałam być w pracy, że mam perspektywe czterech dni w domu (nie napiszę, że
wolnych, bo dużo pracy przy kompie, ale w domu) i że mogę z nią sobie chorować,
a nie się martwić czy Aunty Bea dała jej leki, jaka gorączka itp.
Cztery dni wolnego bo w poniedziałek
święto... znaczy święto wypada w sobotę, urodziny Kwame Nkurmaha, pierwszego
prezydenta, który pokojowo wywalczył im niepodległość, ale, że Ghańczycy lubią
wolne, to zasada taka, że jak święto wypada w weekend to w poniedziałek je
odrabiamy, czyli nie idziemy do pracy. Dobrze, że jestem już na kontrakcie w
szkole, i nie mam płacone od dnia i mogę świętować a wypłata na koniec ta sama.
I wspomniałam o Aunty Bea. To Klarowa
opiekunka o której chyba jeszcze nie pisałam. Do niedawna była tylko Bea, ale
Klara zaczęła ją tak wołać i w sumie to nie dokońca w porządku, że taki mały
człowiek do dorosłego człowieka po imieniu więc została Aunty (ciocia). W tej
kulturze tym bardziej. Ghańczycy są tak skoncentrowani na rodzinie, że podobne
relacje ustawiają sobie w pracy. Menadżer w pracy jest dla nich jak ojciec, do właścicielki
mówią mamusiu, w szkole dzieci do nauczyciela mówią per ciociu i wujku. Na początku
miałam zdziwko, ale już się przyzwyczaiłam. A dotarło to do mnie, jak przyszłam
do domu mojej pracodawczyni, Ghanki, ale wychowanej w UK, matki Kobsa, autystycznego
chłopca, którym się zajmuję i się mnie spytała jak dzieci mają do mnie mówić:
aunty, madame, misses? Ja odparłam, że może po imieniu, a ona „o nie! Jesteśmy w
Ghanie, tu tak nie można!”. Takie standrdy.
Mój mąż ma różne pomysły, na przyjazd do
Polski, i ja bym tego bardzo chciała, ale... Jak powiedział, że on szuka opcji,
że sie stara coś załatwić, to przez chwilę poczułam się tak dziwnie... tak,
jakbym miała znowu zostawić swój świat. Bo jak tu przyjechałam, to myślałam, że
to będzie tak tylko na przeżycie... nie lubiałam swojej pracy... a teraz? Mam super
pracę, fajnych ludzi wokół, znajomych (nie Przyjaciół, bo takich jest tylko
kilku i są niestety na wschodniej stronie mocy), ale coś tu już mam, ciężko
przez ten rok pracowałam godząc jedną pracę, drugą pracę, szukanie innych opcji
z życiem rodzinnym i przez moment było mi przykro, że być może to wszystko
zostawimy. Bo szkoła moja ma poważne plany, chcą mnie na etat, chcą otworzyć
centrum diagnostyczne (coś jak poradnie psychologiczno-pedagogiczną, tylko, że
prywatną) kupuję mi Wechslera po angielsku... i choć tęsknię za wszystkimi i w
minutę bym się spakowała, żeby wrócić... takie łatwe to nie będzie jak mi się
wydawało rok temu, znowu będę coś porzucać i kogoś zostawiać... może nie Kogoś,
ale zawsze jednak....
Ps. Słucham właśnie Jacka Johnsona...
dawno nie słuchałam... zapomniałam jak ta muzyka na mnie działa... łata dziury
w Czesiu...