piątek, 23 sierpnia 2013

Lejt

Na razie wrzucam notkę, co napisałam kilka dni temu, ale nie potrafiłam załadować, bo mi się blogspot nie chciał otwierać dobrze. A już wkrótce wrzucę notkę podsumowująca ostatnie dwa miesiące z rozleniwiaczami w domu. 

Czerwiec był bardzo pracowity, aż się dziwię, że się wyrobiłam, bo chyba na ten czas doba się wydłużyła przynajmniej do jakiś 30 godzin. A potem zaraz przyjechały Hefalumpy i każdą możliwą chwilę chciałam z nimi spędzić. Każdą minutę wykorzystać jakościowo. Dopiero teraz dopadło mnie widmo raportów do napisania i musiałam zasiąść do komputera, a wiadomo, że w takiej sytuacji człowiek robi wszystko co mało potrzebne zanim zacznie pracować więc postanowiłam zaaktualizować bloga, bo tu taka posucha.
Tak za bardzo nie wiem o czym pisać, o tym, że się powoli przyzwyczajam do życia tutaj? O tym, że zawodowo też się układa coraz lepiej? O tym, że będąc daleko od obiektywności, uważam, że moje dziecko jest najmądrzejsze, najwspanialsze i najpiękniejsze? Może po trochu z wszystkiego.
Powoli, powolutku przyzwyczajam się do życia tutaj, wkładam siebie w tą inność. Topograficznie ogarnęłam już Akrę od moich przedmieści do centrum, tak, że coraz łatwiej mi się poruszać. Korków jednakowoż nie da się uniknąć, bo miasto w godzinach szczytu, które trwają od 6:00 rano do 19:00 wieczorem jest „busy”. Mam już „swoje miejsca”, „swoje sklepiki”. Od czasu do czasu wpadam tak po prostu pogadać i poplotkować do p. Małgosi (dobrej duszy polskiej i nie tylko społeczności), u której na werandzie można zawsze dostać zimne piwo i pogadać... tak po prostu. Posłuchać opowieści jak było kiedyś w Ghanie, dowiedzieć się gdzie najlepiej robić zakupy, jak i gdzie załatwić sprawy w urzędzie, z kim sie trzymać a na kogo uważać i odebrać dobry jogurt kupowany po połowie ceny z sklepu. Na tej werandzie czas się jakby na chwilę dla mnie zatrzymuje i nawet wypitych piw nie liczę, bo jedynym testem mojej przydatności do jazdy jest wyjazd tyłem moją „krową” po ciemku z jej ogrodu. Przez ten rok miałam też Moniki i Kasię, ale Moniki się już zmyły a z Kasią daleko od siebie mieszkamy i pracujemy w innych godzinach czasu, więc się ciężko spotkać. Ale innych znajomych powoli znajduję. Tak się czuję, jakby do początku trzeba było sobie wszystko wypracować. Bo te dwadzieścia kilka lat zostało w Polsce. I tylko się pocieszam, że od września będzie lepiej. Bo odchodzę z Hillburi (już wypowiedzenie złożone). Będę pracowała dwa dni w Multikids, dwa dni jako ktoś w rodzaju „Supernianii” w pewnej rodzinie z autystycznym chłopcem i jeden dzień na prywatne zlecenia na diagnozy psychologiczne. W końcu weekendy będę miała wolne! W tygodniu będę co prawda wcześnie z domu wychodzić, ale będę też wcześniej wracać, będę miała święta i wakacje! Już nie mówiąc o tym, że w tym układzie trochę podwyższy mi się wypłata, co jest ważne w kontekście naszego ewentualnego przylotu do Polski w grudniu.
Klarze załatwiliśmy ghański paszport. Będzie miała podwójne obywatelstwo i będzie mogła latać jak jej się tylko będzie podobać. Dziadki powiedzieli, że jak tylko będzie mogła sama latać to ją będą do Polski na wakacje brać. Klara... wszystkim skradła serducha, a najbardziej dziadkowi. To z nim załatwia potajemnie ponadprogramowe kostki milo (czekoladowych cukierków), to on do lekarstwa dodaje pół kilo cukru, żeby tylko czegoś gorzkiego nie poczuła, to on za pomocą dwóch bambusów i linki zrobił huśtawkę na podwórku, to jego woła jako ostatnią deskę ratunku gdy mama lub babcia mają jakieś głupie pomysły na przebranie się, czesanie i generalnie na inne rzeczy, które Klarze się nie podobają, to on się z nią kąpie cierpliwie przez i nawet 30 minut, bo Klara przelewa sobie wodę z wiaderka do wiaderka, albo też chce umyć dziadkowi włosy... Jakby się spytac Klary jakie jest najpiękniejsze słowo, założę się, że w tej chwili odpowiedziała by, że dziadek...