piątek, 20 września 2013

jacky

Robi się cieplutko u nas. Dzisiaj o 16:00 na werandzie (w cieniu) było 32st. W końcu się człowiek może trochę ogrzać w słoneczku, bo w ostatnie trzy miesiące trochę wymarzłam. I zaczyna się sezon... powinnam powiedzieć wiatraków, ale chyba bardziej po mojemu fanów. Jako, że na klimę nas w domu nie stać (jeszcze) w centralnym miejscu na suficie zamiast lampy jest wiatrak, który oczywiście skrecąc się przynosząc trochę orzeźwienia. Przez ostatnie trzy miesiące był unieruchomiomy, ale już teraz zaczyna się kręcić. Pogoda basenowa wróciła!! Jeszcze co prawda przyjdą deszcze na przełomie października/listopada, ale będą już coraz częściej ciepłe dni, czy tam gorące.
Z gorąca do gorąca. Mamy trzecią Klarową malarię. Mamy... bo oczywiście jak dziecko chore cały dom chory. Mama się martwi, tata wciska jedzenie (a nie, to to normalnie), to... tata robi zimnie okłady, mama wciska tabletki tam gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, tata wciska jedzenie i robi zimne okłady, znowu. Dzisiaj po południu tak z nia leżałam, ona na mnie, i najwspanialsze było to, że mogłam z nia być, że nie musiałam być w pracy, że mam perspektywe czterech dni w domu (nie napiszę, że wolnych, bo dużo pracy przy kompie, ale w domu) i że mogę z nią sobie chorować, a nie się martwić czy Aunty Bea dała jej leki, jaka gorączka itp.
Cztery dni wolnego bo w poniedziałek święto... znaczy święto wypada w sobotę, urodziny Kwame Nkurmaha, pierwszego prezydenta, który pokojowo wywalczył im niepodległość, ale, że Ghańczycy lubią wolne, to zasada taka, że jak święto wypada w weekend to w poniedziałek je odrabiamy, czyli nie idziemy do pracy. Dobrze, że jestem już na kontrakcie w szkole, i nie mam płacone od dnia i mogę świętować a wypłata na koniec ta sama.
I wspomniałam o Aunty Bea. To Klarowa opiekunka o której chyba jeszcze nie pisałam. Do niedawna była tylko Bea, ale Klara zaczęła ją tak wołać i w sumie to nie dokońca w porządku, że taki mały człowiek do dorosłego człowieka po imieniu więc została Aunty (ciocia). W tej kulturze tym bardziej. Ghańczycy są tak skoncentrowani na rodzinie, że podobne relacje ustawiają sobie w pracy. Menadżer w pracy jest dla nich jak ojciec, do właścicielki mówią mamusiu, w szkole dzieci do nauczyciela mówią per ciociu i wujku. Na początku miałam zdziwko, ale już się przyzwyczaiłam. A dotarło to do mnie, jak przyszłam do domu mojej pracodawczyni, Ghanki, ale wychowanej w UK, matki Kobsa, autystycznego chłopca, którym się zajmuję i się mnie spytała jak dzieci mają do mnie mówić: aunty, madame, misses? Ja odparłam, że może po imieniu, a ona „o nie! Jesteśmy w Ghanie, tu tak nie można!”. Takie standrdy.
Mój mąż ma różne pomysły, na przyjazd do Polski, i ja bym tego bardzo chciała, ale... Jak powiedział, że on szuka opcji, że sie stara coś załatwić, to przez chwilę poczułam się tak dziwnie... tak, jakbym miała znowu zostawić swój świat. Bo jak tu przyjechałam, to myślałam, że to będzie tak tylko na przeżycie... nie lubiałam swojej pracy... a teraz? Mam super pracę, fajnych ludzi wokół, znajomych (nie Przyjaciół, bo takich jest tylko kilku i są niestety na wschodniej stronie mocy), ale coś tu już mam, ciężko przez ten rok pracowałam godząc jedną pracę, drugą pracę, szukanie innych opcji z życiem rodzinnym i przez moment było mi przykro, że być może to wszystko zostawimy. Bo szkoła moja ma poważne plany, chcą mnie na etat, chcą otworzyć centrum diagnostyczne (coś jak poradnie psychologiczno-pedagogiczną, tylko, że prywatną) kupuję mi Wechslera po angielsku... i choć tęsknię za wszystkimi i w minutę bym się spakowała, żeby wrócić... takie łatwe to nie będzie jak mi się wydawało rok temu, znowu będę coś porzucać i kogoś zostawiać... może nie Kogoś, ale zawsze jednak....


Ps. Słucham właśnie Jacka Johnsona... dawno nie słuchałam... zapomniałam jak ta muzyka na mnie działa... łata dziury w Czesiu...

niedziela, 8 września 2013

1D

Minął tydzień mojego „nowego życia” a już zaczynają się nowe sensacyjne pomysły. Miałam dzisiaj pisac trochę o życiu w Akrze, o Libańczykach i Chińczykach, chciałam zacząć pisać więcej o tym co dookoła, a znowu będzie o nas. Bo John wymyślił rewolucję, która mi się bardzo podoba, ale jest tridna do zrealizowania. Mój mąż chce w przyszłym roku składać papiery na studia w Polsce. Ubiegać się o stypendium dla obcjokrajowców. Pomysł super, ale jak go tu realizować? Bo ja ciężko ten rok pracowałam, żeby być w tym miejscu, w którym jestem. Żeby mieć pracę w zawodzie za satysfakcjonujące pieniądze i wolne weekendy. I dopiero pierwszy tydzień, który rozkoszowałam, a tu znowu na horyzoncie zmiany. W pierwszej chwili miałam myśli, że ja się nigdzie nie ruszam. Że będę za Ghaną tęsknić, za życiem tutaj, za tymi kilkoma znajomymi... naprawdę. Uświadomiło mi to, że trochę te korzenie już się wbijają w ziemię, że ciężko będzie wyjeżdżać.Ja tęsknię za Polską, bardzo, ale do momentu, w którym widmo wyjazdu stąd się nie pojawiło myślałam, że TUTAJ jest niefajne, a jednak... chyba to już mój dom, tak trochę chociaż. No ale, z racji chęci zrealizowania naszych marzeń i przeniesienia się bliżej Rudy Śląskiej, obydwoje szukamy pracy w Polsce. Łatwe to nie będzie, bo John będzie studentem i chyba pracy jako tako oficjalnie podejmować się może, ale ja szukam. I chyba w Krakowie, bo tam nam będzie najbliżej do Śląska. Więc jakby ktoś coś słyszał o jakiś ofertach dla angielskojęzycznego pielęgniarza i polsko-angielkojęzycznej psycholog dajcie znać. A najlepiej jakbyście słyszeli, że ktoś może zasponsorować studia pewnego Ghańczyka. W sensie studia będą, ale kasę na utrzymanie. W jakiejkolwiek sytuacji piszcie. Czyżby kierunek Polska?....