sobota, 26 października 2013

Tiger news

Teraz już official, official... lądujemy z Klarą 12.12 (czwartek) o 10:05 w Katowicach. Niestety, w obecnej chwili wszystko wskazuje na to, że John z nami nie przyleci tego dnia i nawet nie wiadomo, czy doleci do świąt. Niestety, nic nie możemy zrobić, musimy cierpliwie czekać aż daty egzaminów zostaną podane i wtedy będziemy wiedzieć czy doleci, czy będziemy spędzać święta osobno, czego BARDZO, BARDZO nie chcemy. Opuszczać Polskę będziemy 10.01 gdzieś w okolicach 7:00 rano.
W związku z naszym przylotem do Polski bardzo prosimy o udostępnienie w miarę możliwości zimowych ciuchów na ten okres. Tak, nie mam się w co ubrać w Polsce. Najcieplejsze swoje ciuchy (jeansy i bluza z długim rękawem) zarzucę na siebie na podróż. Mam jakiś zimowy płaszcz w domu, ale w jednych jeansach i trampkach pomykać miesiąc nie mogę. Gdyby ktoś miał coś na zbyciu to proszę dać znać. Dodatkowo, gdyby ktoś akurat robił porządek w szafie z letnimi ciuchami i miał coś do oddania to ja też chętnie przyjmę. Taki ze mnie ciuchowy żebracz. Niestety w momencie mojego pobytu w Polsce nawet w ciucholandach ciężko będzie znaleźć letnie ciuchy.
Do mam dziewczynek starszych niż 3 latka zwracam się natomiast z prośbą o wspomożenie Klary w jej pobycie w Polsce. Kochana Dorotka już coś nam naszykowała, a babcia załatwiła już fotelik do samochodu, ale zimowe ciuszki dla dużej dwu i pół latki na czas świąteczny przyjmniemy. Analogicznie, ciuchy letnie dla Klary też przyjmniemy, co by jej szafę zaktualizować. W Akrze niestety ciężko dostać normalne ciuchy dla dzieci w rozsądnych cenach. Jeden Mr. Price (taki południowo afrykański H&M), ale jakoś ciuchów okropna, a drogie to bo sklep obsługuje głównie expatów, a wiadomo, Ci mają kasę.
Mamy lokatorkę w domu. Kumpela z szkoły się tułała i nie potrafiła nieczego znaleźć, więc póki się nie ogarnie i nie znajdzie jakiegoś stałego lokum pomieszkuje u nas. Klara bardzo swoją nową ciocię lubi, i trzeba przyznać mieszkanie z nią uciążliwe nie jest. W porównaniu z inną Amerykanką, która u nas była w marcu, to sielanka. Napisałabym więcej, ale muszę iść ogarnąć mieszkanie... trzeba skorzystać z okazji, że dziecko u babci za płotem a tata pojechał gdzieś....
A z racji tego, że Klara prawdziwym tygrysem jest, wczoraj na imprezę Haloweenową za owego przebrana została. Jej mama jednak gapa, zdjęć nie zrobiła... Musicie mi uwierzyć, że była najsłodszym, małym tygrysem EVER!...


poniedziałek, 21 października 2013

back to the future

It's official... 13 grudnia ja i Klara lądujemy w Katowicach o 15:10 (mamy 3h przesiadki w Warszawie, więc jakby ktoś tak chciał przyjść nas na lotnisko odwiedzić to zapraszam). Będziemy cieszyć się (sic!) zimą do 8 stycznia. Zostałam jednak przez moich rodziców upomniana, że żadnych planów nie mam robić, mam siedzieć w domu, a jak ktoś chce nas odwiedzić to jest jak najbardziej mile widziany ("ty se jedź, ale Klarę nam zostawisz w domu" tak dokładnie brzmieli)... John może przyleci z nami, może kilka dni później... jeszcze nie wiemy.... już się nie potrafię doczekać na odwiedziny Polski, na zobaczenie Was wszystkich.... posmakowanie normalności..i na polskie święta.... seeya...

ps. Szafran, Brzózka.... Sylwester razem?

piątek, 20 września 2013

jacky

Robi się cieplutko u nas. Dzisiaj o 16:00 na werandzie (w cieniu) było 32st. W końcu się człowiek może trochę ogrzać w słoneczku, bo w ostatnie trzy miesiące trochę wymarzłam. I zaczyna się sezon... powinnam powiedzieć wiatraków, ale chyba bardziej po mojemu fanów. Jako, że na klimę nas w domu nie stać (jeszcze) w centralnym miejscu na suficie zamiast lampy jest wiatrak, który oczywiście skrecąc się przynosząc trochę orzeźwienia. Przez ostatnie trzy miesiące był unieruchomiomy, ale już teraz zaczyna się kręcić. Pogoda basenowa wróciła!! Jeszcze co prawda przyjdą deszcze na przełomie października/listopada, ale będą już coraz częściej ciepłe dni, czy tam gorące.
Z gorąca do gorąca. Mamy trzecią Klarową malarię. Mamy... bo oczywiście jak dziecko chore cały dom chory. Mama się martwi, tata wciska jedzenie (a nie, to to normalnie), to... tata robi zimnie okłady, mama wciska tabletki tam gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, tata wciska jedzenie i robi zimne okłady, znowu. Dzisiaj po południu tak z nia leżałam, ona na mnie, i najwspanialsze było to, że mogłam z nia być, że nie musiałam być w pracy, że mam perspektywe czterech dni w domu (nie napiszę, że wolnych, bo dużo pracy przy kompie, ale w domu) i że mogę z nią sobie chorować, a nie się martwić czy Aunty Bea dała jej leki, jaka gorączka itp.
Cztery dni wolnego bo w poniedziałek święto... znaczy święto wypada w sobotę, urodziny Kwame Nkurmaha, pierwszego prezydenta, który pokojowo wywalczył im niepodległość, ale, że Ghańczycy lubią wolne, to zasada taka, że jak święto wypada w weekend to w poniedziałek je odrabiamy, czyli nie idziemy do pracy. Dobrze, że jestem już na kontrakcie w szkole, i nie mam płacone od dnia i mogę świętować a wypłata na koniec ta sama.
I wspomniałam o Aunty Bea. To Klarowa opiekunka o której chyba jeszcze nie pisałam. Do niedawna była tylko Bea, ale Klara zaczęła ją tak wołać i w sumie to nie dokońca w porządku, że taki mały człowiek do dorosłego człowieka po imieniu więc została Aunty (ciocia). W tej kulturze tym bardziej. Ghańczycy są tak skoncentrowani na rodzinie, że podobne relacje ustawiają sobie w pracy. Menadżer w pracy jest dla nich jak ojciec, do właścicielki mówią mamusiu, w szkole dzieci do nauczyciela mówią per ciociu i wujku. Na początku miałam zdziwko, ale już się przyzwyczaiłam. A dotarło to do mnie, jak przyszłam do domu mojej pracodawczyni, Ghanki, ale wychowanej w UK, matki Kobsa, autystycznego chłopca, którym się zajmuję i się mnie spytała jak dzieci mają do mnie mówić: aunty, madame, misses? Ja odparłam, że może po imieniu, a ona „o nie! Jesteśmy w Ghanie, tu tak nie można!”. Takie standrdy.
Mój mąż ma różne pomysły, na przyjazd do Polski, i ja bym tego bardzo chciała, ale... Jak powiedział, że on szuka opcji, że sie stara coś załatwić, to przez chwilę poczułam się tak dziwnie... tak, jakbym miała znowu zostawić swój świat. Bo jak tu przyjechałam, to myślałam, że to będzie tak tylko na przeżycie... nie lubiałam swojej pracy... a teraz? Mam super pracę, fajnych ludzi wokół, znajomych (nie Przyjaciół, bo takich jest tylko kilku i są niestety na wschodniej stronie mocy), ale coś tu już mam, ciężko przez ten rok pracowałam godząc jedną pracę, drugą pracę, szukanie innych opcji z życiem rodzinnym i przez moment było mi przykro, że być może to wszystko zostawimy. Bo szkoła moja ma poważne plany, chcą mnie na etat, chcą otworzyć centrum diagnostyczne (coś jak poradnie psychologiczno-pedagogiczną, tylko, że prywatną) kupuję mi Wechslera po angielsku... i choć tęsknię za wszystkimi i w minutę bym się spakowała, żeby wrócić... takie łatwe to nie będzie jak mi się wydawało rok temu, znowu będę coś porzucać i kogoś zostawiać... może nie Kogoś, ale zawsze jednak....


Ps. Słucham właśnie Jacka Johnsona... dawno nie słuchałam... zapomniałam jak ta muzyka na mnie działa... łata dziury w Czesiu...

niedziela, 8 września 2013

1D

Minął tydzień mojego „nowego życia” a już zaczynają się nowe sensacyjne pomysły. Miałam dzisiaj pisac trochę o życiu w Akrze, o Libańczykach i Chińczykach, chciałam zacząć pisać więcej o tym co dookoła, a znowu będzie o nas. Bo John wymyślił rewolucję, która mi się bardzo podoba, ale jest tridna do zrealizowania. Mój mąż chce w przyszłym roku składać papiery na studia w Polsce. Ubiegać się o stypendium dla obcjokrajowców. Pomysł super, ale jak go tu realizować? Bo ja ciężko ten rok pracowałam, żeby być w tym miejscu, w którym jestem. Żeby mieć pracę w zawodzie za satysfakcjonujące pieniądze i wolne weekendy. I dopiero pierwszy tydzień, który rozkoszowałam, a tu znowu na horyzoncie zmiany. W pierwszej chwili miałam myśli, że ja się nigdzie nie ruszam. Że będę za Ghaną tęsknić, za życiem tutaj, za tymi kilkoma znajomymi... naprawdę. Uświadomiło mi to, że trochę te korzenie już się wbijają w ziemię, że ciężko będzie wyjeżdżać.Ja tęsknię za Polską, bardzo, ale do momentu, w którym widmo wyjazdu stąd się nie pojawiło myślałam, że TUTAJ jest niefajne, a jednak... chyba to już mój dom, tak trochę chociaż. No ale, z racji chęci zrealizowania naszych marzeń i przeniesienia się bliżej Rudy Śląskiej, obydwoje szukamy pracy w Polsce. Łatwe to nie będzie, bo John będzie studentem i chyba pracy jako tako oficjalnie podejmować się może, ale ja szukam. I chyba w Krakowie, bo tam nam będzie najbliżej do Śląska. Więc jakby ktoś coś słyszał o jakiś ofertach dla angielskojęzycznego pielęgniarza i polsko-angielkojęzycznej psycholog dajcie znać. A najlepiej jakbyście słyszeli, że ktoś może zasponsorować studia pewnego Ghańczyka. W sensie studia będą, ale kasę na utrzymanie. W jakiejkolwiek sytuacji piszcie. Czyżby kierunek Polska?.... 

piątek, 23 sierpnia 2013

Lejt

Na razie wrzucam notkę, co napisałam kilka dni temu, ale nie potrafiłam załadować, bo mi się blogspot nie chciał otwierać dobrze. A już wkrótce wrzucę notkę podsumowująca ostatnie dwa miesiące z rozleniwiaczami w domu. 

Czerwiec był bardzo pracowity, aż się dziwię, że się wyrobiłam, bo chyba na ten czas doba się wydłużyła przynajmniej do jakiś 30 godzin. A potem zaraz przyjechały Hefalumpy i każdą możliwą chwilę chciałam z nimi spędzić. Każdą minutę wykorzystać jakościowo. Dopiero teraz dopadło mnie widmo raportów do napisania i musiałam zasiąść do komputera, a wiadomo, że w takiej sytuacji człowiek robi wszystko co mało potrzebne zanim zacznie pracować więc postanowiłam zaaktualizować bloga, bo tu taka posucha.
Tak za bardzo nie wiem o czym pisać, o tym, że się powoli przyzwyczajam do życia tutaj? O tym, że zawodowo też się układa coraz lepiej? O tym, że będąc daleko od obiektywności, uważam, że moje dziecko jest najmądrzejsze, najwspanialsze i najpiękniejsze? Może po trochu z wszystkiego.
Powoli, powolutku przyzwyczajam się do życia tutaj, wkładam siebie w tą inność. Topograficznie ogarnęłam już Akrę od moich przedmieści do centrum, tak, że coraz łatwiej mi się poruszać. Korków jednakowoż nie da się uniknąć, bo miasto w godzinach szczytu, które trwają od 6:00 rano do 19:00 wieczorem jest „busy”. Mam już „swoje miejsca”, „swoje sklepiki”. Od czasu do czasu wpadam tak po prostu pogadać i poplotkować do p. Małgosi (dobrej duszy polskiej i nie tylko społeczności), u której na werandzie można zawsze dostać zimne piwo i pogadać... tak po prostu. Posłuchać opowieści jak było kiedyś w Ghanie, dowiedzieć się gdzie najlepiej robić zakupy, jak i gdzie załatwić sprawy w urzędzie, z kim sie trzymać a na kogo uważać i odebrać dobry jogurt kupowany po połowie ceny z sklepu. Na tej werandzie czas się jakby na chwilę dla mnie zatrzymuje i nawet wypitych piw nie liczę, bo jedynym testem mojej przydatności do jazdy jest wyjazd tyłem moją „krową” po ciemku z jej ogrodu. Przez ten rok miałam też Moniki i Kasię, ale Moniki się już zmyły a z Kasią daleko od siebie mieszkamy i pracujemy w innych godzinach czasu, więc się ciężko spotkać. Ale innych znajomych powoli znajduję. Tak się czuję, jakby do początku trzeba było sobie wszystko wypracować. Bo te dwadzieścia kilka lat zostało w Polsce. I tylko się pocieszam, że od września będzie lepiej. Bo odchodzę z Hillburi (już wypowiedzenie złożone). Będę pracowała dwa dni w Multikids, dwa dni jako ktoś w rodzaju „Supernianii” w pewnej rodzinie z autystycznym chłopcem i jeden dzień na prywatne zlecenia na diagnozy psychologiczne. W końcu weekendy będę miała wolne! W tygodniu będę co prawda wcześnie z domu wychodzić, ale będę też wcześniej wracać, będę miała święta i wakacje! Już nie mówiąc o tym, że w tym układzie trochę podwyższy mi się wypłata, co jest ważne w kontekście naszego ewentualnego przylotu do Polski w grudniu.
Klarze załatwiliśmy ghański paszport. Będzie miała podwójne obywatelstwo i będzie mogła latać jak jej się tylko będzie podobać. Dziadki powiedzieli, że jak tylko będzie mogła sama latać to ją będą do Polski na wakacje brać. Klara... wszystkim skradła serducha, a najbardziej dziadkowi. To z nim załatwia potajemnie ponadprogramowe kostki milo (czekoladowych cukierków), to on do lekarstwa dodaje pół kilo cukru, żeby tylko czegoś gorzkiego nie poczuła, to on za pomocą dwóch bambusów i linki zrobił huśtawkę na podwórku, to jego woła jako ostatnią deskę ratunku gdy mama lub babcia mają jakieś głupie pomysły na przebranie się, czesanie i generalnie na inne rzeczy, które Klarze się nie podobają, to on się z nią kąpie cierpliwie przez i nawet 30 minut, bo Klara przelewa sobie wodę z wiaderka do wiaderka, albo też chce umyć dziadkowi włosy... Jakby się spytac Klary jakie jest najpiękniejsze słowo, założę się, że w tej chwili odpowiedziała by, że dziadek...
 

wtorek, 21 maja 2013

Umknęło mi...

Najważniejsze... W tej chwili wszystko wskazuje na to, że w grudniu pojawimy się w Polsce na trzy tygodnie... 

101,3

No i znowu miesiąc przeleciał nie wiadomo kiedy. Mam nadzieję, że i nastepny tak szybko pyknie, bo to już, tuż, tuz jak Hefalumpy do Ghany zjadą. Co to będzie... Już sobie wizualizuję jak Klara przymierza te wszystkie nowe sukienki, bluzeczki, dostaje oczopląsu od ilości zabawek a co najważniejsze, w końcu będzie miała babcię i dziadka przy sobie, a nie tylko w komputerze. Ostatnio przez Skypa chciała się dzielić mango z babcią. Ja się powoli zadomawiam w mojej nowej szkole. Od września będę tam miała dwa dni w tygodniu. Szkoła ta, jako, że jest elitarna, dostała zaproszenie na bardzo ważne :) spotkanie robocze wraz z innymi elitarnymi szkołami na temat Child Protection Policy i byłam z moją dyrektorką na tym spotkaniu i poczułam, że to jest to, że nie chcę pracować w restauracji. Więc podjęłam kroki w celu zorganizowania swojego życia porządnie, bo nie wiadomo jak długo tu będziemy. Wiedziałam, że te diagnozy co robię prywatnie wypełnią mi jeden dzień w tygodniu, multikids dwa, więc szukałam czegoś na kolejne dwa dni. I czasami On stawia na naszej drodze ludzi, którzy właśnie miało się poznać tego dnia w tym czasie. Vee, ghanka - szkotka, pracownik socjalny z specjalizacją do pracy z dziećmi z autyzmem. Szukała kogoś do pracy z jedną rodziną, która ma syna autystyka, ale nie mają czasu, żeby ogarniać szkołę, terapię, zajęcia dodatkowe. I tu od września na scenę wkraczam ja, dwa dni w tygodniu z małym Kobbim będę w szkole, raz po południu pracować. Coś na zasadzie Wczesnego Wspomagania Rozwoju, coś na zasadzie monitorowania nauczyciela i pilnowania, że wszystko ma ręcę i nogi. Już się na wrzesień doczekać nie umiem... Wolne weekendyyy!!!! Z moją Małą... właśnie...
Klara mówi i pyskuje... Ostatnie dni wszystko jest "shut up".. nie wiem u kogo słyszała, ale ja ignoruję, pewnie się uciszy za chwilę.. Choć jak oglądaliśmy wiadomości i Pan Ważny Polityk przemawiał a Klara do telewizora krzyczy "shut up, shut up" to trochę śmiesznie było... Codziennie nowe słówka, dzisiaj na przykład było coś co miało być "don't do that" ale brzmiało "doduda"... Rozumie w obydwu językach, a mówi po angielsku, choć jak mówię coś po polsku i proszę żeby powtórzyła to powtarza... 
Auto nasze nie parkuje na swoim miejscu, bo robia nam podjazd, cały wjazd rozwalony, ale wkrótce powinno być ok. Coraz więcej deszczu, a co za tym idzie coraz więcej komarów, a co za tym idzie wzrasta możliwość zachorowania na malarię.. Ja się na razie trzymię, Klara też...
A teraz wracam do pisania raportu, bo muszę go skończyć do środy a dopiero co zaczęłam :/ Zawsze wszystko robię na ostatnią chwilę (co mojego męża doprowadza do szewskiej pasji), ale tak już mam, jak deadline nade mną nie wisi, to się nie zmobilizuję :) Następny wpis pewnie za miesiąc :)  

czwartek, 18 kwietnia 2013

multi


Zmiany, zmiany, zmiany... Wygląda na to, że posty na blogu pojwiają się tylko, kiedy u lambonów zmiany. Chociaż i tak chyba tego nikt nie czyta i to bardziej sama dla siebie piszę.
Jestem coraz bliżej połaczenia mózg-blog, bo odkryłam w komórce swojej facebooka i teraz moge cyknąć zdjęcie i od razu wstawić na „fejsbuczka”. Kilka fotek kochanej mej już się tam pojawiło. Więc pewnie tam częściej niż tutaj będzie whatsapp...
Poza tym, na linii zawodowej znowu zmiany. Udało mi się załapać do pracy w szkole. Szkoła „inclusiv”, czyli mają dzieci „w normie” jak i z wszelkimi zaburzeniami i niepełnosprawnościami. Będę tam na razie jeden dzień w tygodniu, ale może od września jak bedą fundusze dostanę kontrakt, choćby pół etatu, żeby mieć finansowo zabezpieczone też wakacje i wtedy będę mogła zapomnieć o przygodzie w restauracji. Dodatkowo, w jednej z lepszych szkół w Akrze udało mi się załapać „umowy-zlecenia” i diagnozuję im dzieci z trudnościami w nauce. Rodzice płacą dużo za taką diagnozę. Dlatego staram się obecnie o zakupienie swojej wersji angielskiej Wechslera. Udało mi się w międzyczasie zarejestrować w czymś co jest odpowiednikiem Towarzystwa Psychologicznego i mogę oficjalnie działać w Ghanie jako psycholog. Teraz staram się o pozwolenie o pracę. Trochę to kosztuje, ale trzeba papiery w końcu wyprostować.
Komputer nam się popsuł. To znaczy padł twardy dysk. Trzeba było pożyczyć coś, postawić system na nowo, ale jeszcze cały czas nie wiem, czy ten stary dysk padł już tak na umarto, czy jednak uda nam się skopiować dane na niego. Rodzice juz powoli z odsieczą przybywają. Juz za dwa miesiące i trochę. Przyjadą z prodiżem, patelniami, ubrankami do Klary, i innymi niezbednymi narzedziami jak naprzykład z kawiarką.
Auto nam się już tak często nie psuje. Teraz tylko od czasu do czasu idzie na przegląd ale wszystko pod skrzydłami szefa więc jest ok.
A najważniejsze... Moje Młode skończyło lat 2. Poświętowaliśmy, babcia zza płotu przyszła z dziadkiem, koleżnaki Klary, tort był super, a następnego dnia pojechaliśmy rodzinką świętować. Były gokarty (to dla tatusia), obiad na plaży (dla mamusi) i Accra Mall, gdzie wybieraliśmy ubranka dla Klary (znowu dla tatusia). Piękny dzień to był. Mała coraz więcej mówi, ale słowa po angielsku z niej wychodzą, choć po polsku rozumie.
Aha... między notką ostatnią a teraźniejszą mieliśmy gościa z USA, ale pozwólcie, że spuszczę zasłonę milczenia. Przetrwaliśmy, choć bez szkód się nie odbyło. Chyba na takie dziwne układy juz nie pójdę, żeby goscić w domu przez miesiąc obcą osobę nawet nie za dziękuję. Ale jak ona mogła na chama z nami mieszkać, to teraz ja ją poproszę o tusze do drukarki i też jej nie zapłacę. Będziemy kwita... Ah!

wtorek, 5 marca 2013

un-paradise-ed


Czy juz pisałam, że człowiek potrzebuje granic? Że jak ich nie ma to człowiek szaleje. Najlepiej widać to po przykładach dzieci „bezstresowych”. W p[ewnym momencie dobijaja się o jakies granice, jakieś zasady. I ja tak teraz mam. Dobijam się, dopraszam się tych ludzi tutaj o zasady. Bo gdy wszystko to jeden wielki „flow” człowiek zaczyna panikować. A przynajmniej ja. Jest mi w takiej sytuacji niedobrze, cały czas rozdrażniona i nabuzowana taka jakaś. Ci ludzie i wszystko dookoła mnie po prostu wkurzają. To, że są tacy „elastyczni”, że wszędzie „freedom” i generalnie „róbta co chceta”. Zwariować można. 

czwartek, 21 lutego 2013

Borders


Noc. 9:34 czyli u Lambonów prawie jak noc. John ma praktyki od trzech tygodni i biedak wstaje przed 5:00 rano, a Klara ma nowy plan dnia według którego o 20:00 jest w łóżku. Plan dnia został wprowadzony po tym, jak mnie już denerwowało to jej niepoukładanie, a wiadomo, jak dziecko niepoukładane to wina rodziców. Klara ma trzech opiekunów, z których każdy ma swoje teorie i z najwiekszą troska o dziecko je wprowadza. Dlatego dyplomowana pani psycholog ustaliła granice, wywiesiła plan na drzwiach kuchni (po uzgodnieniu z mężem oczywiście) poinformowała opiekunkę o nowych wymaganiach i jest. Dziecko oczywiście się buntuje, bo od tego ono jest, dodatkowo ten etap rozwoju, gdzie niebywałą przyjemność i dowartościowanie sprawia Klarze mówienie „nie”, co w jej przypadku brzmi „noł” z przesłodkim dziubkiem i machaniem ręką. Dzisiaj przed spaniem urządziła małą szpokę, położyć się nie chciała, koniec końców tatuś się nad biedactwem ulitował i wziął ją utulić do snu do nas na łóżko. Ale ok, niech się buntuje, ma prawo i przywilej, jednak teraz główny nacisk jest kładziony na regularne posiłki i jak przez to przebrniemy to wrócimy do nauki samodzielnego zasypiania i nie pakowania się rodzicom do łóżka. Bo potem w kolejce poważny trening czystości. W międzyczasie moje dziecko opanowywuje trudną sztukę mówienia. Ah! Ciężkie życie dwulatka, tyle wymagań a jeszcze na dobre życie się nie zaczęło.
Kochane Hefalumpy kupiły już bilet. Już nie potrafię się doczekać. Teraz ten czas tak szybko minie. Za dwa tygodnie przyjedzie do nas na miesiąc Wendy, Amerykanka, żona kolegi brata Johna (sic!). Zgodziliśmy się ją przenocować co by na hotele wydawać nie musieli skoro u nas pokoi pod dostatkiem. Po jednej rozmowie z ową Wendy na Facebooku oczekuję spotkania niecierpliwie, ale raczej zadając sobie ptanie „ah którz to kurde jest?”. Obawiam się, że kilka notek z jej pobytu powstanie, raczej nie ku chwale JUESEJ. Aż się boję...
Moje życie zawodowe to wielka sinusoida. Już coś konkretnego na horyzoncie, potem wielkie bum i nic. Teraz zobaczymy. Podnieśli nam ceny benzyny i jak nie dostanę podwyżki w Hillburi (obiecanej, o której teraz szef nagle zapomniał, nie pamięta :/) będzie ciężko. Powoli robię drugie podejście pod prywatne diagnozowanie dzieci. Dodatkowo z racji tego, że pracuję w biznesie weselnym pewna nić na linii Czeladź – Akra powstaje, która ma pomóc dwóm osobom więc zobaczymy.
W wakacje znowu będzie w Ghanie bardzo Polsko, z jednej osoby bardzo się cieszę, bo to z nią spędziłam magiczne chwile w Sunyani, które zmieniły moje życie w pewnym stopniu. Już raz ją z lotniska odbierałam, a teraz będzie znowu małe Deja Vu. Znowu ją będę odbierała, tym razem z Klarą na wierzchu a nie „w Czesiu”.
A w Hillburi obecnie tropię złodzieja ryżu. Po reakcji szefa kuchni na moje wyliczenia i ewidentny brak ok. 5 kg ryżu podejrzewam jego udział w tej „zbrodni”. Jutro będzie szefowa i będzie ciekawie, bo szef kuchni widząc co się święci trochę mi dupę u niej obrobił (oczywiście bardzo pokolorowaną rzeczywistością) a ja tak tego nie zostawię. Chryja będzie bo właściciel uczulony na jakiekolwiek próby kradzieży i wynoszenia rzeczy (miesiąc temu przyłapał ratownika z basenu jak się marchewką w magazynie częstował i poleciał mu po pensji). Więc az się cieszę na dzień jutrzejszy. Lubię takie emocje :/  
A to co się dzieje obecnie na Adenta (gdzie mieszkam) w trakcie budowania drogi dwupasmowej przechodzi ludzkie pojęcie i jest nie do opisania. Powiem tylko, że widząc na tvn24 info, że ktoś tam jechał pod prąd autostradą, w ogóle mnie nie wzrusza. Mam to na codzień, i oni to robią specjalnie, nie że się pomylili! Bo ma bliżej do zjazdu, albo wygodniej do domu i wali pod prąd! W wiosce gdzie jest Hillburi od niedzieli poszukuję jasno niebieskiego pick-upa (już gadałam z taksówkarzami co by mi go wyśledzili), bo mi idiota z podporządkowanej wyjechał, na szczęście, gdy odruchowo pdbiłam na pas w przeciwną stronę nic z na przeciwka nie jechało. Strachu się najadłam, aż musiałam się zatrzymac i wyjść i ochłonąć a idiota pojechał. Ale jak tylko był z okolic Aburi znajdę palanta i mu powiem to wszystko co wtedy mi się cisło na usta. Łącznie z tym, że jak przyjechałam do domu i wyprzytulałam Klarę i sobie uświadomiłam jak życie jes kruche przez takich palantów to aż mi się zapłakało...

wtorek, 19 lutego 2013

Tiger

Nowe zdjęcia w albumie. Z postanowień o regularnych notkach nici. Czekam na technologię, która będzie działała na linii mózg-blog bez pośrednictwa mięśni i klawiatury, wtedy to wszystko co we mnie a z czym chce się z Wami podzielić będzie szybciej publikowane.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Face


Harmatan sobie przychodzi i odchodzi. Jeden dzień wilgotność 100%, następnego dnia 0%. Dzisiaj mamy opcje numer dwa. Od rana jest rześko. W zeszłym tygodniu popadało trochę w Akrze, od razu zieleniej się zrobiło.
Chyba się za szybko wszystkim pochwaliłam. Szkoła New Horizon się jednak na mnie wypieła, powiedzieli, że środków w budżecie nie mają na mnie. Szkoda, bo cieszyłam się, że tam będę pracować. Ale kombinuję cały czas jak koń pod górkę, żeby się o coś zaczepić. Kilka ewentualnych miejsc odwiedziłam, trochę swoich pomysłów mam. Zobaczymy. Najgorsze, że ten rok okresu próbnego mi musi zacząć lecieć, a póki nie mam zatrudnienia się nie liczy. Jest jeden pomysł na to, żeby to obejść, ale cicho! Bo znowu z tego nic nie będzie.
Klaryska mówi coraz więcej. Na razie tylko my ją rozumiemy, ale ważne że w końcu się pojawiło coś więcej niż u krecika. Rozumie lepiej po angielsku niż po polsku, i zaczyna mówić też po angielsku (choć zwierzątka mamy opanowane po polsku). Mamy już one, two, three (na razie mechaniczne ale jest) mamy już up and down (już nie mechaniczne) i tank (co jest dziękuję), mamy ciocię, krecika i do repertuaru komunikacyjnego dochodzi nam „miśkowa mina” czyli wyraz twarzy mówiący, że czas na Haribo. Mała już kredkuje (bo nie jest to jeszcze kolorowanie), co bardzo ludzi. Lubi jeździc na rowerku i bawić się piłką, całować misiaki wszystkie po kolei i kazac nam też je przytulać. Kochany mały człowieczek już nam tutaj się hoduje.  Problem mamy tylko z jedzeniem, bo Klara uznaje tylko ryż i ewentualnie makaron, o warzywach nie chce słyszeć a mięso o ile jest to jakiś sos do ryżu bądź makaronu. Z warzyw to tylko ziemniaki i tylko jako frytki, czyli mało zdrowe to jest. Ostatnio zaczęła podjadać kredę co jest o tyle dziwne, że dwie butle mleka, rano i wieczorem obowiązkowo dostaje.
Caly czas szukam pomysłu na biznes. Miało byc importowanie kutrów rybackich do Ghany, ale facet się na razie wycofał, bo wybory nie po jego myśli, nie ta opcja wygrała więc nici z biznesu (Ghana!!). Miały być łuski kawowe, ale rynek opanowany przez Polaków totalnie, całe statki tego stąd wypływają, bo w UE się do tego dopłatę dostaje bo to biodegradowalne jest. Obecnie jest na tapecie wódka „gorzka żołądkowa”, ale średnio widzę ten biznes, bo ten zapalony na razie ma kłopoty finansowe. Gdybym ja miała teraz jakąś kasę do inwestycji, to bym ściągnęła w miarę dobre, używane auta z Europy i bym je zrobiła taksówkami (system jest taki, że ty jesteś właścicielem taksówki, dajesz ją komuś na użytkowanie i on co miesiąc musi Ci dawać powiedzmy 500-600 cedis). Tylko skąd wziąść zwisające 30.000zł? Mam tyle pomysłów na biznes, tylko kasy potrzebuję :D:D:D
A poza tym to coraz bardziej się przekonuję, że Akra to jedna wielka wioska. W sensie tu wszyscy, wszystkich znają. Powyżej pewnej linii, nazwijmy to dobrobytu, każdy zna każdego (bo to pewne pokolenie, co się w jednej szkole kształciło, mieszkało na jednym osiedlu a wszyscy inni byli z nimi jakoś związani – nauczyciele, partnezry biznesowi rodziców, znajomości przez znajomych). I juz się nie dziwię, że się dowiaduję, że ta właścicielka tej prywatnej szkoły do której zaniosłam CV to koleżanka z klasy mojej szefowej, siostra tej co ma ten sklep i przyjaciółka tej wice-dyrektor z tej szkoły, bo od niej dom wynajmowała. I wszędzie tak samo. Ten zna tego, z tym chodził do klasy, tego ma za sąsiada etc. Trochę to męczące i średnio mi się podoba, bo czuję, że to taka ściana, takie kolesiostwo i nowej osobie trudno się gdzieś wbić, gdzieś zaczepić, bo wszystko jest obstawione przez krewnych i znajomych królika. I kierunek Anglia w tej chwili coraz bardziej prawdopodobny... Tym bardziej, że kuzyn ma całkiem fajny pomysł na biznes... ja chyba miałam ekonomik skończyć a nie psychologię... 

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Bonus


Upside down


Niedziela, noc. Właśnie zakończyłam...bardzo szalony czas. Od połowy grudnia pracowałam codziennie (z jedną przerwą 23 grudnia, kiedy to urządziliśmy polsk-ghańską Wigilię). Był to czas bardzo psychicznie i fizycznie mnie wyczerpujący. I tyle się w nim wydarzyło. Mieliśmy w Hillburi „distaster day” czyli 1 stycznia, kiedy wszystko co mogło pójść źle poszło źle. Chleb był twardy, opóźnienia na kuchni dwugodzinne, pizzamen sabotujący nasze starania i wiele innych małych problemów. Mieliśmy w Hillburi Christams Party dla 150 osób, gdzie ich organizatorka była bardzo zestresowana, bo mieli też przyjść „the whites” (czyli jakieś wysokie kierownictwo) i od rana świrowała i nic jej się nie podobało. Mieliśmy wesele na 150 osób, gdzie jedna z naszych pokojówek spaliła żelazkiem sukienkę panny młodej na cywilny. I wiele innych niespodzianek. I ten okropny 31 grudnia, który mnie tak bardzo kopnął. Pamiętam 30 grudnia, wieczór. Jak zawsze miałam jechać z Eddym (naszym księgowym) do domu (mieszkał niedaleko mnie, więc go zawsze podwoziłam), ale musiałam dłużej zostać i on powiedział, że jedzie już w takim razie do domu. I rano, wchodząc do Hillburi widzę Michaela z czerwonymi oczami i się go pytam czy znowu chory jest (tydzień wcześniej zamontował sobie klimę w aucie i cały czas chodził zasmakrany) a on mi: „Eddy nie żyje”. Pierwsza myśl: jakaś głupia ghańska tradycja robienia okrutnych żartów ostatni dzień w roku. Ale niestety to nie tradycja. Młody facet, 44 lata, dwójka małych dzieci w domu (przez cały grudzień mówił, że jak tylko się skończy christams obiecał im kupić rowerki, i był taki tym zachwycony i mówił, że już widział takie ładne i już ma wybrane)... i nie zdążył. Wybierał się do pracy, zabolało go w klatce piersiowej. Do szpitala dowieźli go już martwego.  I choć znałam go tylko kilka miesięcy to, bo w sumie emocjonalną jestem osobą, kilka chwil przepłakałam. Zresztą Michael też, z tym, że oni się znali lat 10. I Michaela to tak uderzyło, że za dwa dni był u lekarza na „przeglądzie” bo w sumie jest tylko kilka lat młodysz od Eddiego.
Święta generalnie do dupy były. 23 grudnia urządziliśmy u nas w domu polsko-ghańską Wigilię. Były pierogi, barszcz (sama ukisiłam buraki!!), był ryż z kurczakiem. Było fajnie. Przetestowaliśmy mieszkanko na „imprezy”. Następny spęd 12 kwietnia, jak Mała będzie miała urodzinki.
W New Horizon Special School nie wiem jak wygląda moja przyszłość. W końcu dostałam prawo wykonywania zawodu psychologa w Ghanie, ale przez rok jestem na „okresie próbnym” bądź „stażu”. Zwał jak zwał, najgorsze to to, że nie mogę otworzyć prywatnej praktyki, a miałam to w swoich planach. Dopiero po roku dostanę „pełną licencję” a wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. No i jutro jadę do szkoły dowiedzieć się, czy dalej są zainteresowani współpracą. I na nowo muszę z nimi negocjować warunki pracy. A jak nie oni, muszę szukać innego miejsca na „staż”.
Klara. Mały urwis. Jesteśmy na etapie książeczek teraz. Oglądamy, naśladujemy odgłosy zwierząt, opowiadamy co na obrazku (ja), udajemy, że czytamy (Klara). Mała ma już oczywiście swoje zdanie na temat tego co chce ubrać, co chce zjeść i gdzie chce iść. W sumie jest rozpuszczona. Ale jest przeukochana. Jak tak tup-tupie po domu, jak na rowerku jeździ, jak tańczy. Ok. 13 kg żywej miłości, a najlepsze, że cały czas rośnie.
W sobotę przyjeżdżają do nas ciotki. Już nie potrafię się doczekać.
A na sam koniec okazało się, że kochany Peter Crouch, małe rozpuszcze z Boys Homu, jest w jakiś domu-ośrodku 10 minut na piechotę od naszego domku. Jutro idziemy go odwiedzić.