poniedziałek, 28 stycznia 2013

Face


Harmatan sobie przychodzi i odchodzi. Jeden dzień wilgotność 100%, następnego dnia 0%. Dzisiaj mamy opcje numer dwa. Od rana jest rześko. W zeszłym tygodniu popadało trochę w Akrze, od razu zieleniej się zrobiło.
Chyba się za szybko wszystkim pochwaliłam. Szkoła New Horizon się jednak na mnie wypieła, powiedzieli, że środków w budżecie nie mają na mnie. Szkoda, bo cieszyłam się, że tam będę pracować. Ale kombinuję cały czas jak koń pod górkę, żeby się o coś zaczepić. Kilka ewentualnych miejsc odwiedziłam, trochę swoich pomysłów mam. Zobaczymy. Najgorsze, że ten rok okresu próbnego mi musi zacząć lecieć, a póki nie mam zatrudnienia się nie liczy. Jest jeden pomysł na to, żeby to obejść, ale cicho! Bo znowu z tego nic nie będzie.
Klaryska mówi coraz więcej. Na razie tylko my ją rozumiemy, ale ważne że w końcu się pojawiło coś więcej niż u krecika. Rozumie lepiej po angielsku niż po polsku, i zaczyna mówić też po angielsku (choć zwierzątka mamy opanowane po polsku). Mamy już one, two, three (na razie mechaniczne ale jest) mamy już up and down (już nie mechaniczne) i tank (co jest dziękuję), mamy ciocię, krecika i do repertuaru komunikacyjnego dochodzi nam „miśkowa mina” czyli wyraz twarzy mówiący, że czas na Haribo. Mała już kredkuje (bo nie jest to jeszcze kolorowanie), co bardzo ludzi. Lubi jeździc na rowerku i bawić się piłką, całować misiaki wszystkie po kolei i kazac nam też je przytulać. Kochany mały człowieczek już nam tutaj się hoduje.  Problem mamy tylko z jedzeniem, bo Klara uznaje tylko ryż i ewentualnie makaron, o warzywach nie chce słyszeć a mięso o ile jest to jakiś sos do ryżu bądź makaronu. Z warzyw to tylko ziemniaki i tylko jako frytki, czyli mało zdrowe to jest. Ostatnio zaczęła podjadać kredę co jest o tyle dziwne, że dwie butle mleka, rano i wieczorem obowiązkowo dostaje.
Caly czas szukam pomysłu na biznes. Miało byc importowanie kutrów rybackich do Ghany, ale facet się na razie wycofał, bo wybory nie po jego myśli, nie ta opcja wygrała więc nici z biznesu (Ghana!!). Miały być łuski kawowe, ale rynek opanowany przez Polaków totalnie, całe statki tego stąd wypływają, bo w UE się do tego dopłatę dostaje bo to biodegradowalne jest. Obecnie jest na tapecie wódka „gorzka żołądkowa”, ale średnio widzę ten biznes, bo ten zapalony na razie ma kłopoty finansowe. Gdybym ja miała teraz jakąś kasę do inwestycji, to bym ściągnęła w miarę dobre, używane auta z Europy i bym je zrobiła taksówkami (system jest taki, że ty jesteś właścicielem taksówki, dajesz ją komuś na użytkowanie i on co miesiąc musi Ci dawać powiedzmy 500-600 cedis). Tylko skąd wziąść zwisające 30.000zł? Mam tyle pomysłów na biznes, tylko kasy potrzebuję :D:D:D
A poza tym to coraz bardziej się przekonuję, że Akra to jedna wielka wioska. W sensie tu wszyscy, wszystkich znają. Powyżej pewnej linii, nazwijmy to dobrobytu, każdy zna każdego (bo to pewne pokolenie, co się w jednej szkole kształciło, mieszkało na jednym osiedlu a wszyscy inni byli z nimi jakoś związani – nauczyciele, partnezry biznesowi rodziców, znajomości przez znajomych). I juz się nie dziwię, że się dowiaduję, że ta właścicielka tej prywatnej szkoły do której zaniosłam CV to koleżanka z klasy mojej szefowej, siostra tej co ma ten sklep i przyjaciółka tej wice-dyrektor z tej szkoły, bo od niej dom wynajmowała. I wszędzie tak samo. Ten zna tego, z tym chodził do klasy, tego ma za sąsiada etc. Trochę to męczące i średnio mi się podoba, bo czuję, że to taka ściana, takie kolesiostwo i nowej osobie trudno się gdzieś wbić, gdzieś zaczepić, bo wszystko jest obstawione przez krewnych i znajomych królika. I kierunek Anglia w tej chwili coraz bardziej prawdopodobny... Tym bardziej, że kuzyn ma całkiem fajny pomysł na biznes... ja chyba miałam ekonomik skończyć a nie psychologię... 

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Bonus


Upside down


Niedziela, noc. Właśnie zakończyłam...bardzo szalony czas. Od połowy grudnia pracowałam codziennie (z jedną przerwą 23 grudnia, kiedy to urządziliśmy polsk-ghańską Wigilię). Był to czas bardzo psychicznie i fizycznie mnie wyczerpujący. I tyle się w nim wydarzyło. Mieliśmy w Hillburi „distaster day” czyli 1 stycznia, kiedy wszystko co mogło pójść źle poszło źle. Chleb był twardy, opóźnienia na kuchni dwugodzinne, pizzamen sabotujący nasze starania i wiele innych małych problemów. Mieliśmy w Hillburi Christams Party dla 150 osób, gdzie ich organizatorka była bardzo zestresowana, bo mieli też przyjść „the whites” (czyli jakieś wysokie kierownictwo) i od rana świrowała i nic jej się nie podobało. Mieliśmy wesele na 150 osób, gdzie jedna z naszych pokojówek spaliła żelazkiem sukienkę panny młodej na cywilny. I wiele innych niespodzianek. I ten okropny 31 grudnia, który mnie tak bardzo kopnął. Pamiętam 30 grudnia, wieczór. Jak zawsze miałam jechać z Eddym (naszym księgowym) do domu (mieszkał niedaleko mnie, więc go zawsze podwoziłam), ale musiałam dłużej zostać i on powiedział, że jedzie już w takim razie do domu. I rano, wchodząc do Hillburi widzę Michaela z czerwonymi oczami i się go pytam czy znowu chory jest (tydzień wcześniej zamontował sobie klimę w aucie i cały czas chodził zasmakrany) a on mi: „Eddy nie żyje”. Pierwsza myśl: jakaś głupia ghańska tradycja robienia okrutnych żartów ostatni dzień w roku. Ale niestety to nie tradycja. Młody facet, 44 lata, dwójka małych dzieci w domu (przez cały grudzień mówił, że jak tylko się skończy christams obiecał im kupić rowerki, i był taki tym zachwycony i mówił, że już widział takie ładne i już ma wybrane)... i nie zdążył. Wybierał się do pracy, zabolało go w klatce piersiowej. Do szpitala dowieźli go już martwego.  I choć znałam go tylko kilka miesięcy to, bo w sumie emocjonalną jestem osobą, kilka chwil przepłakałam. Zresztą Michael też, z tym, że oni się znali lat 10. I Michaela to tak uderzyło, że za dwa dni był u lekarza na „przeglądzie” bo w sumie jest tylko kilka lat młodysz od Eddiego.
Święta generalnie do dupy były. 23 grudnia urządziliśmy u nas w domu polsko-ghańską Wigilię. Były pierogi, barszcz (sama ukisiłam buraki!!), był ryż z kurczakiem. Było fajnie. Przetestowaliśmy mieszkanko na „imprezy”. Następny spęd 12 kwietnia, jak Mała będzie miała urodzinki.
W New Horizon Special School nie wiem jak wygląda moja przyszłość. W końcu dostałam prawo wykonywania zawodu psychologa w Ghanie, ale przez rok jestem na „okresie próbnym” bądź „stażu”. Zwał jak zwał, najgorsze to to, że nie mogę otworzyć prywatnej praktyki, a miałam to w swoich planach. Dopiero po roku dostanę „pełną licencję” a wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. No i jutro jadę do szkoły dowiedzieć się, czy dalej są zainteresowani współpracą. I na nowo muszę z nimi negocjować warunki pracy. A jak nie oni, muszę szukać innego miejsca na „staż”.
Klara. Mały urwis. Jesteśmy na etapie książeczek teraz. Oglądamy, naśladujemy odgłosy zwierząt, opowiadamy co na obrazku (ja), udajemy, że czytamy (Klara). Mała ma już oczywiście swoje zdanie na temat tego co chce ubrać, co chce zjeść i gdzie chce iść. W sumie jest rozpuszczona. Ale jest przeukochana. Jak tak tup-tupie po domu, jak na rowerku jeździ, jak tańczy. Ok. 13 kg żywej miłości, a najlepsze, że cały czas rośnie.
W sobotę przyjeżdżają do nas ciotki. Już nie potrafię się doczekać.
A na sam koniec okazało się, że kochany Peter Crouch, małe rozpuszcze z Boys Homu, jest w jakiś domu-ośrodku 10 minut na piechotę od naszego domku. Jutro idziemy go odwiedzić.