poniedziałek, 14 stycznia 2013

Upside down


Niedziela, noc. Właśnie zakończyłam...bardzo szalony czas. Od połowy grudnia pracowałam codziennie (z jedną przerwą 23 grudnia, kiedy to urządziliśmy polsk-ghańską Wigilię). Był to czas bardzo psychicznie i fizycznie mnie wyczerpujący. I tyle się w nim wydarzyło. Mieliśmy w Hillburi „distaster day” czyli 1 stycznia, kiedy wszystko co mogło pójść źle poszło źle. Chleb był twardy, opóźnienia na kuchni dwugodzinne, pizzamen sabotujący nasze starania i wiele innych małych problemów. Mieliśmy w Hillburi Christams Party dla 150 osób, gdzie ich organizatorka była bardzo zestresowana, bo mieli też przyjść „the whites” (czyli jakieś wysokie kierownictwo) i od rana świrowała i nic jej się nie podobało. Mieliśmy wesele na 150 osób, gdzie jedna z naszych pokojówek spaliła żelazkiem sukienkę panny młodej na cywilny. I wiele innych niespodzianek. I ten okropny 31 grudnia, który mnie tak bardzo kopnął. Pamiętam 30 grudnia, wieczór. Jak zawsze miałam jechać z Eddym (naszym księgowym) do domu (mieszkał niedaleko mnie, więc go zawsze podwoziłam), ale musiałam dłużej zostać i on powiedział, że jedzie już w takim razie do domu. I rano, wchodząc do Hillburi widzę Michaela z czerwonymi oczami i się go pytam czy znowu chory jest (tydzień wcześniej zamontował sobie klimę w aucie i cały czas chodził zasmakrany) a on mi: „Eddy nie żyje”. Pierwsza myśl: jakaś głupia ghańska tradycja robienia okrutnych żartów ostatni dzień w roku. Ale niestety to nie tradycja. Młody facet, 44 lata, dwójka małych dzieci w domu (przez cały grudzień mówił, że jak tylko się skończy christams obiecał im kupić rowerki, i był taki tym zachwycony i mówił, że już widział takie ładne i już ma wybrane)... i nie zdążył. Wybierał się do pracy, zabolało go w klatce piersiowej. Do szpitala dowieźli go już martwego.  I choć znałam go tylko kilka miesięcy to, bo w sumie emocjonalną jestem osobą, kilka chwil przepłakałam. Zresztą Michael też, z tym, że oni się znali lat 10. I Michaela to tak uderzyło, że za dwa dni był u lekarza na „przeglądzie” bo w sumie jest tylko kilka lat młodysz od Eddiego.
Święta generalnie do dupy były. 23 grudnia urządziliśmy u nas w domu polsko-ghańską Wigilię. Były pierogi, barszcz (sama ukisiłam buraki!!), był ryż z kurczakiem. Było fajnie. Przetestowaliśmy mieszkanko na „imprezy”. Następny spęd 12 kwietnia, jak Mała będzie miała urodzinki.
W New Horizon Special School nie wiem jak wygląda moja przyszłość. W końcu dostałam prawo wykonywania zawodu psychologa w Ghanie, ale przez rok jestem na „okresie próbnym” bądź „stażu”. Zwał jak zwał, najgorsze to to, że nie mogę otworzyć prywatnej praktyki, a miałam to w swoich planach. Dopiero po roku dostanę „pełną licencję” a wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. No i jutro jadę do szkoły dowiedzieć się, czy dalej są zainteresowani współpracą. I na nowo muszę z nimi negocjować warunki pracy. A jak nie oni, muszę szukać innego miejsca na „staż”.
Klara. Mały urwis. Jesteśmy na etapie książeczek teraz. Oglądamy, naśladujemy odgłosy zwierząt, opowiadamy co na obrazku (ja), udajemy, że czytamy (Klara). Mała ma już oczywiście swoje zdanie na temat tego co chce ubrać, co chce zjeść i gdzie chce iść. W sumie jest rozpuszczona. Ale jest przeukochana. Jak tak tup-tupie po domu, jak na rowerku jeździ, jak tańczy. Ok. 13 kg żywej miłości, a najlepsze, że cały czas rośnie.
W sobotę przyjeżdżają do nas ciotki. Już nie potrafię się doczekać.
A na sam koniec okazało się, że kochany Peter Crouch, małe rozpuszcze z Boys Homu, jest w jakiś domu-ośrodku 10 minut na piechotę od naszego domku. Jutro idziemy go odwiedzić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz